Proza / inne

"Jo Ciotka spod Lubonia"

Lucyper w Skawie
Opowiadała mi babka jak do Chabówki miała iść kolej z Jordanowa. Najpierw były plany, że pójdzie przez Skomielną, ale wykryto jakieś żyły wodne i ostatecznie ustalono, że kolej pójdzie przez Skawę. Moja babka chodziła wtedy tam pracować na daremnice, była to praca przymusowa. Miała drewnianą łopatę i nasypywała kamieni pod tory koło dworu w Skawie. W dniu, w którym miał przyjechać pociąg, zwołano wszystkich okolicznych mieszkańców. Babka mojej babki nie chciała jednak puścić jej tego dnia do Skawy i mówiła; - Nie idź tam bo lucyper pojedzie i porwie cię. Ludzie bali się, bo nie wiedzieli wtedy co to jest pociąg. Mąż mojej babki pochodził ze Rdzawki. Gdy jeden z jego braci miał się żenić, przyszedł do jego domu by zaprosić go na wesela. Moja babka nie chciała iść mówiąc: - Po co pójdę, jak nie wiadomo jako ta bratowo będzie, może piyknyjso jak jo. Szwagier odpowiedział jej: - Kupiłem narzeczonej kożuch w Nowym Targu, nałożę jej go na głowę i ją uduszę. Pożegnał się z bratem i bratową i poszedł. Babka z dziadkiem poszła jednak na wesele do Rabki. Gdy wyjechali z Obidowej z weselem do kościoła, jechali Doliną Sołtysią (z Obidowej do Rabki). Po kilkudziesięciu metrach konie stanęły i nie chciały dalej iść. Z drugich sanek weselnicy widzieli, że jakaś biała wielka baba przeszła przed sankami i poszła w stronę Rabki. Mówili, że to śmierć. Po ślubie nowożeńcy zgodnie z tradycją poszli przed obraz Matki Boskiej. Gdy przechodzili, pannie młodej wypadła świeczka, a ona przewróciła się na ziemie tak niefortunnie, że zmarła. I tak słowa wypowiedziane przez pana młodego spełniły się.

Diebli młyn na Słonem
Dziadek na Słonem miał czterech synów i wielkie gospodarstwo, barany woły. Każdy z synów chciał coś robić. Jak podrośli to mielili zboże na młynkach, wołom i świniom. Sprytny dziadek chciał ulżyć synom i postanowił zbudować młyn. Koło domu płynął strumyk. Zrobił mały młyn i synowie byli bardzo zadowoleni. Ludzie na wieść o tym przychodzili do niego i męli zboże. Zdarzało się, że gdy rok był suchy, dziadek robił zawczasu mały staw, do którego napuszczał wody. Gdy było sucho, bracia puszczali ze stawu wodę do wyschniętego strumyka i młyn działał. Niedaleko młyna chodzili lasami z Zembrzyc do Kamienicy na jarmark ludzie ze skórami na kierpce. Gdy przechodzili późno w nocy niedaleko młyna, usłyszeli jak coś terkocze. Przestraszyli się nie na żarty. Zmienili drogę, ale stukot nie ustal. Myśleli, że to diebli się tam żenią. Wcześniej umówili się niedaleko z moim dziadkiem, który też szedł do Kamienicy. Dziadek jednak poszedł wcześniej, a oni myśleli, że porwały go diabły. Jak wielkie było ich zdziwienie gdy po przybyciu do na jarmark zobaczyli mojego dziadka całego i zdrowego. Zaczęli mu opowiadać, że słyszeli diabły na Słonem. Dziadek roześmiał się i opowiedział im o swoim młynie. Od tego czasu młyn na Słonem nazywany jest Dieblim Młynem.

Żydy
Babka mojej babki opowiadała jej o tym jak do Skomielnej przyszli Żydzi. Na początku było ich dwóch. Postawili dwie karczmy. U Dudy i na Krzyżowej. Gdy chodziłam jeszcze do szkoły, ksiądz kazał mi zanieść list do Żyda. Bałam się okropnie. Poprosiłam koleżankę, która poszła ze mną. Żydek wziął list i tylko pokiwał głową.
     Przed drugą wojną światową w Rabce było Stowarzyszenie Katolickie do którego ja też należałam. Razem ze znajomymi ze stowarzyszenia dokuczaliśmy Żydom. Chodziliśmy na jarmarki w Rabce, które były co dwa tygodnie, by poflirtować. Był tam taki Żyd, na którego wołaliśmy Icek, mały był i ledwo łaził. Na sznurku miał papier, a w nim nosił zapałki, papierosy, igły i sprzedawał to ludziom. Ubrany był w czarny habit, a ostrzyżony był bardzo ładnie, tylko przy uszach miał pejsy. W Rabce do dziś żyje mój znajomy, który zawsze nosił przy sobie nożyczki, podbiegał do Żyda i obcinał mu jednego pejsa. Żyd krzyczał: Aj waj, aj waj.
     Tuż obok rynku w Rabce, stała Bożnica, którą zburzyli w czasie wojny Niemcy. Jak chodziliśmy zbierać borówki, to przychodziliśmy tam patrzeć się jak Icek zabija kury. Miał on taki wielki nóż, którym zabijał kury, jednak zawsze w kurę uderzał nożem tylko raz. Jeśli kura zginęła od jednego uderzenia Icek brał ją, jeśli pomimo ciosu żyła to Icek wyrzucał ją za płot, żeby ludzie brali. On uważał, że taka kura była trefna.

Człowiek imieniem K...mać
Żył przed wojną w Rabce na roli u Gila chłop. Nie morowy był, jąkał się, ale był bardzo silny i wysoki. Zawsze mówił k... mać i tak go nazywano. Wszyscy się go bali. Jak trzepnął kogoś, to tylko jęczało. K...mać okropnie nie lubił Żydów. Przyszedł raz do Żyda na jarmark i powiedział, że sprzeda mu metr suszonych śliw, tylko maje u siebie w domu. Żyd bardzo się z tego ucieszył i poszedł razem z K...mać do jego domu po śliwy. Gdy przyszli na miejsce, K...mać zaprowadził Żyda do sadu. Poszedł do domu po pilę i zaczął ucinać z drzewa metrowy kawał śliwy, po czym wręczył go Żydowi. Żyd zaczął krzyczeć i uciekać. K...mać złapał go jednak i wlał mu. Raz K...mać przyszedł do Skomielnej. Koło zakopianki stała studnia, z której młoda dziewczyna nabierała wody. K... mać podszedł do niej i powiedział jąkając się przy tym jak zwykle: - Żeeeebym jaaa taaaaką pannnnne miaaał, too bym się nieeee żyyynił. Dziewczyna, która też się jąkała zapytała go: - Aaaaa cyyymu niyyyy moooos?. K...mać myślał, że dziewczyna przedrzeźnia go, skoczył za nią i chciał ją zbić. Dziewczyna uciekła do domu, a on pobiegł za nią. Gdy wpadł do środka, gdzie byli gospodarze, którzy znali siłę K...mać, rzucili się chłopakowi do kolan prosząc by nic nie robił dziewczynie i nie demolował domu. K...mać dał się przekonać i wyszedł.
     Nikt jednak nie wie co się z nim później stało.

Cmentarz przy Rabce i inne
Na granicy pomiędzy Skomielną a Rabką stoi kapliczka. Na przeciwko tej kapliczki stoi krzyż. W swoim życiu byłam na stu dwu cmentarzach, lecz na tym cmentarzu który jest obok tych drzew nigdy, mimo iż leży tam moja ciotka. Gdy byłam mała w Skomielnej pojawiła się cholera. Zaczęło się u Sroki w mojej rodzinie u mojej babki ciotki. Tam jeden z chłopów kupił nie wiadomo gdzie buty. Jak ubrał te- buty i zaczął w nich chodzić, po wsi rozniosła się cholera. W jednym z domów u Sroki wymarli wszyscy. Moja ciotka gdy żyła wychodziła co dzień z zarażonego cholerą domu, lecz nie szła do mojej babki tylko krzyczała z podwórka kto tego dnia zmarł. I tak po kilku dniach nie było już tam nikogo. Wszystkie ciała wożono na zrobiony cmentarz przy Rabce, bo do Rabki nie było wolno, ludzie bali się żeby choroba się nie rozniosła. Dzisiaj już nikt nie pamięta ilu jest tam pochowanych ludzi. Był jednak ksiądz z Rabki, który przyjeżdżał by opatrzyć chorych i nigdy się od nich nie zaraził. Tym co byli chorzy doradzał on by w każdy wieczór obmywali się wodą ze źródła. Zaczęli oni chodzić do studni u Otręby, tam jednak stały chłopy i przeganiali ich by nie roznieśli choroby. Oni znaleźli źródło i myli się w nim. Ksiądz zalecił także by codziennie każdy z nich cały smarował się czosnkiem. On zawsze cały był nim wysmarowany i nigdy się nie zaraził. Choroba zabierała jednak coraz to nowych ludzi. Babka opowiadała mi, że ludzie mówili we wsi, że choroba minie gdy ktoś umrze pochowany żywcem. Żyła w jednym domu matka, domu w którym wszyscy zmarli na skutek choroby. Powiedziała ona chłopom by włożyli ją żywą do trumny i pochowali żywcem. Oni zrobili jak im kazała. Gdy ją zakopali ludzie przestali chorować.

Gdy miałam 6 lat to trzy razy byłam poważnie chora. Raz na hiszpankę, potem na czerwonkę i na szkarlatynę. Jak chorowałam na czerwonkę to ludzie położyli mnie na małym cebrzyku, na desce, przykryli spódnicą, a ze mnie lała się krew. Najwięcej cierpiałam gdy miałam szkarlatynę. Co dwie godziny kładli mnie na ziemię, jeden chłop trzymał mi jedną rękę, drugi trzymał drugą, a trzeci przytrzymywał nogi. Wszystko po to abym się nie wyrywała. Jeden z wujków kazał mi otworzyć usta i wkładał mi tam drewnianą łyżkę. Potem brał patyk, który był owinięty watą posmarowaną dziwną maścią i wkładali mi to głęboko do gardła. Bałam się tego okropnie. W nocy budzili mnie co dwie godziny i powtarzali. Nie mogłam tego wytrzymać i wyrywałam im się, a oni powiedzieli, że jeśli nie chcę to niech umrę i już mi tego nie robili. Dzisiaj żałuję, że nie skończyli mnie leczyć, bo skutki tej nie wyleczonej choroby odczuwam do dziś.

Przed wojną żył w Skomielnej wielki i silny chłop imieniem Franek. Na Kamieńcu była zabawa i przyjechali na nią Kuki, bo tak nazywali dwóch małych braci z Rabki co byli garncarzami. Nie pamiętam już o co wtedy poszło ale Franek zaczął się bić z tymi Kukami. Franek nie mógł sobie jednak z nimi poradzić, bo oni byli mali i szybko gonili. W pewnym momencie jeden z Kuków przebiegł Frankowi pomiędzy nogami, wyskoczył mu na plecy i bił go po głowie. Franek walkę przegrał ale zgłosił do sądu w Jordanowie pobicie. Zaczął się proces i sędzia się pyta Franka jak to było. Franek zaczął opowiadać jak to skoczyli na niego i pobili go. Bracia stali w tym czasie pod ścianą i nic się nie odzywali. Gdy sąd zapytał braci o przebieg bijatyki, oni powiedzieli mu o tym jak jeden z nich przebiegł mu pomiędzy nogami, wyskoczył na plecy i zaczął bić. Sąd poszedł na naradę. Gdy wrócił powiedział do Franka. - To ty Franek dałeś się takim małym zbić ? Do pola. I wygonił Franka, który przegrał proces.

Babka opowiadała mi jak chodzili do kościoła w Rabce. W tym czasie do kościoła w Rabce chodzili ludzie ze Skawy, Skomielnej Białej, Chabówki, Zaryte, Ponic, Rdzawki i Jordanowa. Skomielna jako pierwsza oderwała się od kościoła w Rabce, było to na początku naszego wieku. Przed samą wojną oderwała się Skawa.
     Mój brat chrzczony był w Skomielnej. Pierwszy ksiądz jaki przyszedł do Skomielnej nazywał się Aleksander Kromer. Ludzie mówili, że gdy pracował w Sandomierzu skąd przyszedł do Skomielnej, to go stamtąd wyrzucili. Ale okazało się, że on uciekał przed Rosjanami. Później przyszedł ks. Baniewski, po nim był ks. Smułka. a przed samą wojną przyszedł ks. Michał Sitarz, którego postrzelili w Skomielnej u Banasia. Nie chciał stąd wyjechać. Mówił, że pasterz nie może pozostawić swoich owiec. Później zabrali go do więzienia na Orawie.

Tam gdzie dzisiaj w Rabce jest Dom Wiejski, dawniej był dwór. Mieszkał w nim pan dworu, który nazywał się Kadyn. Zmarł w 1912, do dziś jest jednak na cmentarzu jego grób. Gdy dziedzic szedł babincem do kościoła wszyscy w tym także ksiądz musieli czekać aż on wejdzie. Chłopy zaczęły się denerwować i złościć, bo musieli czasami kiika godzin stać w śniegu lub w słońcu i czekać aż dziedzic wejdzie do kościoła. Dziedzic także w ławce siedział sam, a ludzie musieli się gnieść w kościele. W Krzywoniu koło Ponic żył Cygan, który powiedział chłopom, że jak mu coś dadzą to będzie siedział przez całą mszę z panem dworu w ławce. Chłopi najpierw kazali się cyganowi umyć, a później obiecali mu, że jak siądzie z dziedzicem w ławce to dadzą mu wiadro piwa. Nikt nie wierzył, że cygan siądzie z panem w ławce. W przypadku gdyby cyganowi powiodła się ta sztuka, chłopi postanowili, że piwo kupią ale wypiją je razem z nim. Gdy dziedzic wchodził do kościoła, cygan pobiegł do niego i mówi: Panie! Taka buła złota. Dziedzic nic się nie odezwał. Wszedł do zakrystii, a cygan pobiegł za nim i znowu mu mówi: Panie! Taka buła złota. Ludzie klęczeli i śmiali się czekając na finał. Całą mszę cygan przesiedział w kościele obok Dziedzica powtarzając mu: Taka buła złota, taka buła złota. Gdy wychodził z kościoła powiedział do cygana: Daj to złoto. A cygan mu na to: Dam ci jak będę miał. Dziedzic tylko nałożył kapelusz i obrażony poszedł do dworu. Cygan poszedł do chłopów po piwo. Ci ucieszeni poszli razem z nim do karczmy żydowskiej gdzie sprzedawano piwo. Gdy siedzieli przy stole i czekali na piwo przyszedł do nich żyd i mówi im, że trzeba mu kogoś kto pomógł by mu wyciągnąć beczkę piwa z piwnicy. Zgłosił się cygan. Żyd z cyganem poszli do piwnicy. Żyd otworzył piwnicę, pokazał cyganowi wiadro i poszedł. Gdy cygan z beczką nie zjawiał się, żyd zszedł do piwnicy, tam jednak nie było cygana. Wyszedł na górę, patrzy przez okno a cygan z beczką na ramieniu był już przy Ponicach. Żyd zaczął krzyczeć: Ratunku, ale nikt z chłopów nie chciał pobiec za cyganem. I tak cygan zdobył beczkę piwa, a chłopi nie stracili pieniędzy i mieli dużo uciechy.

Opowiadania "Jo ciotka spod Lubonia" Barbary Madejowicz edytowane na łamach dwóch numerów gazety "Nasze Strony" z dn. 16.04 i 28.05.2000 roku.

Tadeusz Hanusiak (Blych)

Do Jamy po dutki

Jak Wom syćkim cheba wiadomo w downyk casak na przednówku u nos była strasno biyda- jaz piscało. Stasek i Franek spotkali się w karcmie có by tymu zaradzić. Ukwalowali jakoby mozna było roz do roku- z tego có słyseli łod starsyk, w Niedziele Palmowom podcas Sumy, z Jamy przyniyś kupe dutków- ktore schowali zbóje. Jakosik tys nikomu do siela siy niy udało- bo godali ze w tym casie tam cliwo strocho.
Kie przysła Palmowo, a baba z dzieciskami i wystrojonymi baziami posła do kościoła, Stasek wte warciutko z workiym w gorzci smyrgnył bez Groń do lasa.
Franek tys, telo siy spiesył ze na Dziole dopiyro siy łobocył, ze niy zawar dźwiyrka w łogródku, dyć kcioł być piyrwi łod Staska- bo kto wie cy go ciort tys niy podkusił jako i mnie. Cupkoł pod góre i dumoł có by ino Stasek nie sprzontnył mu glajcarów sprzed nosa. Kie dochodził ku Jamie dosły go łokropne krzyki, trzaski, i strasne chorkania. Słysy ze nima śpasów, zwyrtnył siy norymnie na kamiyniu, i w dyrdy pognoł na zod ku chałupie. Na Gronicku złapoł ino piórko nad kupom piyrzy, ktore furgało bo miarkowoł ze to cheba z jego kury.
Stasek zaś telo wyrywoł przed dzikimi świniami kielo ino móg. Na gynstwinie potargoł całe gacie, po brzyskak i młakak kopyrtoł siy, có kwilecka. Ubabrany po usy jak wereda, wrócił na scynście doma.
Łoboje dychnyli se dopiero na swoik rolak. Zamist łobiadu baby zrobiły im rekolekcje.
Po niedzieli na jarmaku w Robce nasły na siebie gaździny, jedna kupowała portki dlo gazdy, a drugo jojka na łoświencyline- bo liska zatroscyła siy ło młode w tym casie kie Franek posed pod Jame, a łóna na Sume. No i któz teroz jojecka zniesie- pedziała Maryna do Zośki.
Chłopy zaś spotkały siy tym razym przy słuchanicy Jegomościa w Wielgim Tyźniu.
Nic do siebie nie godali, ale juz wiedzieli ze w tym samym casie pośli do Jamy, a zamiast nagrody dostali po grzbiecie.
Tak wej ni ma złego có by na dobre nie wysło.

Autor: Tadeusz Hanusiak (Blych).

POWRÓT DO GÓRY